Burza

28.12.2016

– Nie… Proszę, nie…

Peter się zerwał. Obudził się zlany potem, ciężko dysząc. Znów ten sam koszmar.

Po raz kolejny widział ciemnowłosą dziewczynę. Po raz kolejny nie potrafił jej uratować. Jej ręka znów wyślizgnęła się z jego dłoni. Znów spadała w dół klifu, który wydawał się nie mieć końca. Zawsze kiedy miała uderzyć o morskie fale, on się zrywał.

Dochodziła siódma rano. Zachmurzone niebo leniwie przesuwało się nad zatoką. Prognoza pogody wyjątkowo się dziś sprawdziła. W oddali dostrzegalna była ciemna chmura, powoli zbliżająca się do portu. Biały kolor latarni morskiej odcinał się na jej tle kontrastowo. Portowe flagi delikatnie powiewały na wietrze. Niewiele statków wypłynęło o poranku i większość dumnie bujała się na wodzie. Ktoś właśnie majstrował przy silniku jednego z nich.

Nie mógł już zasnąć. Nie potrafił. Rozpoczął więc codzienny poranny rytuał.

Najpierw radio. Lubił wiedzieć, co dzieje się w okolicy. KB Radio na 103.4 FM było chyba jedyną znośną stacją w tej części wszechświata. Choć tak naprawdę Peter uwielbiał poranną prezenterkę, a dokładnie jej barwę głosu. Po tym jak raz umówił się z nią na kawę, miał dosyć realnej pani Harper. Okazała się o wiele nudniejsza, bardziej opryskliwa i znacznie mniej elokwentna niż jako narratorka poranka. W pewnym momencie przyznała się nawet, że układa wcześniej teksty wypowiadane podczas audycji. Większość inspiracji znajduje w internecie.

– Wiesz, ludzie mnie za nie kochają. Nic tak nie poprawia poranka jak głos Kate Harper. Jestem w tym najlepsza! – chwaliła się, po czym dodała: – Nie mam portfela. Zapłacisz za moją kawę?

Zapłacił. Na szczęście ostatni raz. Boże…

Kiedy szarą i wietrzną rzeczywistość zaczął umilać głos Leonarda Cohena, on zabierał się do zaparzenia kawy w ekspresie przelewowym. Musiał na chwilę zagłuszyć artystę młynkiem. Naklejka na sprzęcie przypominała mu, co w tym momencie jest najważniejsze. Sześć gramów kawy na sto mililitrów wody. Jego waga kuchenna nie działała prawidłowo. Miał ją kilka tygodni temu oddać do naprawy, ale uznał, że to nie ma sensu. Używał jej tylko do rytuału przyzwania czarnych mocy kofeiny. W jego przypadku idealnie to 15,4. Z wodą nie miał tego problemu. Miarka na dzbanku pozwalała odmierzyć całość z aptekarską dokładnością – 300.

Woda. Pokrywa. Filtr do dripa. Zmoczyć filtr. Kawa. Dzbanek. Drip. Włącznik. Oczekiwanie.

– Ach, co ja bym zrobiła, aby choć na chwilę dotknąć pana Cohena… – wtrąciła się pani Harper swoim głosem. – To moje małe skryte marzenie. Zapewne wasze też. Pamiętajcie, że dziś meteorolodzy zapowiadają sztorm. Za oknami wieje, a z mojej latarni widzę srebrno-niebieską chmurę, która powoli zbliża się do naszego portu. Mam prośbę do wszystkich lokalnych wilków morskich: jeżeli nie musicie, nie wypływajcie w morze. W innym przypadku komu ja będę zawracała głowę o poranku? Weźcie sobie to do serca. To byłam ja, wasza jedyna i niepowtarzalna Lady Harper z porannej audycji KB Radio.

„Lady »Google« Harper”, dodał w myślach Peter i uśmiechnął się.

Usiadł na chwilę przy stole. Dom wypełniał się zapachem świeżo parzonej kawy. Odblokował swojego smartfona. Jedna wiadomość na prywatnym mailu. Kilkanaście maili w skrzynce pracowniczej. Rozpoczynał od dziewiątej, więc miał jeszcze trochę czasu. Życie freelancera programisty w oddalonej od cywilizowanego świata mieścinie nad morzem. Poranne briefy przez Teamsy zawsze przechodził, siedząc w bokserkach. Kiedyś uznał, że to infantylne, ale po prostu nie mógł się powstrzymać. To była wolność, o jakiej zawsze marzył.

Gdy zaczął przeglądać timeline swojego Twittera i przedzierać się przez zbiory cytatów, wiadomości z branży i tony śmiesznych kotów, do rzeczywistości przywołał go zapach jego koszulki.

Wstał, podszedł do szafy, aby wyciągnąć „te” ciuchy.

„Te” ciuchy. Domowe ciuchy. Rzeczy na co dzień. Różnie się je określa. Stare, niezdatne do pokazywania się w miejscach publicznych koszule czy dziurawe spodnie. „Te” trupy w szafie. Nikt nie chce ich wyrzucać, bo trzymają się przy nas dzięki sentymentom.

Peter włożył poplamiony zielony T-shirt z logo Half-Life’a, przetarte jeansy, lekko rozdartą pod pachą bluzę dresową z kapturem. Do tego trampki, które czas swojej świetności miały kilka, o ile nie kilkanaście miesięcy temu. Na pierwszy rzut oka wyglądał, jakby udawał się na jogging. I o to chodziło.

Gdy wychodził z domu, poczuł gęsią skórkę. Zapomniał sprawdzić temperaturę na dworze. W pierwszej chwili przestraszył się przeziębienia. „Przecież wrócę za maksymalnie piętnaście minut”, pomyślał. „Nic mi się nie stanie. Po powrocie wezmę witaminę C i będzie dobrze”. Jego mama nie byłaby zadowolona. To dziwne, jakie myśli czasami przepływają przez naszą głowę. Jakie obrazy nasz mózg łączy w pary.

Przeszedł przez ulicę dość szybko, wymachując przy tym ramionami. Rozgrzewka. Bo to pierwsze, co robią biegacze, nieprawdaż? Zachowywał się przy tym jak typowy amator, ale nie to zaprzątało mu głowę. Ciemne chmury burzowe były już prawie nad mariną.

Kiedy przebiegł truchtem obok znaku „Silver Bay wita”, usłyszał trzask pioruna, a wiatr zaczął delikatnie przybierać na sile. Było coraz zimniej. Zawahał się, chciał już wrócić do domu, ale był za blisko swojego celu. Skierował się na molo numer trzy. Najdłuższe w całym porcie i najbardziej wysunięte w morze.

Statki, jachty, łodzie. „Rosemary”, „Jadeitowy smok”, „Alabama”. Nigdy nie rozumiał, co kieruje ludźmi przy nadawaniu nazw okrętom. Były ich tam dziesiątki. Obiecał sobie, że nadejdzie czas, kiedy kupi własny. Chciał wyruszyć w kilkumiesięczną podróż po wybrzeżach Europy. Najlepiej z kimś bliskim. Dwa, może trzy lata i jego marzenie się spełni. Po powrocie jakoś sobie poradzi z rzeczywistością.

Stanął na końcu pirsu. Wbił wzrok we wzburzone morze. Coś w nim drgnęło. Srebrno-niebieski obłok, który znalazł się tuż nad nim, uznał za jednocześnie zachwycający i gwałtowny, niebezpieczny. Wiedział, jaka siła w nim drzemie. Wiedział, że nie powinien znaleźć się w tym miejscu, ale stał i go podziwiał. Nigdy nie widział czegoś tak pięknego.

Drobne krople moczyły ubranie Petera. Ściągnął kaptur z głowy, po czym spojrzał w górę i zamknął oczy. Chciał poczuć, jak woda spływa mu po twarzy. Rozluźnił się. Deszcz przybierał na sile.

Rozłożył ręce.

„O to mi właśnie chodziło”, pomyślał. Uwielbiał ten moment. Gdzieś w głębi serca wierzył, że ten rytuał go oczyszcza. Robił to zawsze, gdy chciał wyzbyć się wszelkich smutków, rozterek i problemów dnia codziennego. Otworzył oczy, aby podziwiać to, co stworzyła natura, a co teraz znajdowało się bezpośrednio nad nim.

Wiatr zaczął dąć z niebywałą siłą. Robiło się coraz zimniej. Fale wzbierały i żywiołowo uderzały o konstrukcję mola. Ktoś machał i krzyczał w jego stronę, ale Peter nic nie słyszał. W uszach miał tylko świst.

Cały świat dawał mu sygnały, by jak najszybciej stąd uciekał, ale on dalej wpatrywał się w chmurę nad sobą. Piękno. Niebywałe piękno. Zdradzieckie piękno.

Z otumanienia wyciągnął go dźwięk syreny alarmowej. Po lewej stronie zauważył zbliżający się huragan.

„O kurwa…”

Biegł ile sił. Najszybciej, jak potrafi. Każdy mięsień, każda komórka w jego ciele zrozumiały, że to jedyna szansa na przetrwanie.

Jeden ze statków zerwał się z cum i z impetem wbił w drewniane molo, tarasując Peterowi drogę ucieczki. Przez zimny huraganowy wiatr ledwo trzymał się na nogach. Dobiegł do blokady. Oddychał ciężko. „Gdybym regularnie biegał, z moją kondycją byłoby dużo lepiej”, przemknęło mu przez głowę, ale od razu skarcił się za takie myślenie. Nie teraz.

„Gdzie? Do wody? Nie. Tam? Nie doskoczę. Burta jest za wysoko”. A jednak spróbował. Nic z tego. Spojrzał w lewo. W prawo. Kątem oka dostrzegł zbliżający się żywioł. Myśli przepływały strumieniem przez jego głowę, choć coraz częściej sprowadzały się do jednego pytania: „Gdzie? Gdzie? Gdzie? Gdzie? Gdzie?”.

Inne łajby wzdłuż mola bujały się coraz silniej. To, że woda zalewała mu oczy, wcale nie pomagało.

Cofnął się. Wziął rozpęd. Skoczył. Złapał się metalowej poręczy jednej z mniejszych łodzi. Choć jej burta była pokryta śliskim lakierem, wciągnął się na pokład. Kosztowało go to wiele wysiłku. Przez chwilę nie wstawał, choć wiedział, że jeżeli ma wyjść z tego koszmaru w jednym kawałku, musi działać.

Gdy się podnosił, aby przeskoczyć na kolejny statek, coś z hukiem przecięło powietrze nad jego głową. Nie zastanawiał się długo. Musiał dotrzeć na molo numer dwa, do którego był zacumowany statek przed nim.

Kolejny skok… i poślizg przy wybiciu się w powietrze.

Twarde lądowanie powinno zaboleć, ale adrenalina w jego krwi na to nie pozwoliła. Rana była powierzchowna. Rozdarł sobie bluzę, krople deszczu smagały teraz jego nagi bok. Zeskoczył na ledwo trzymający się pirs numer dwa i pomimo wycieńczenia, biegł w stronę portu.

***

Nigdy nie pomyślałby, że widok bilbordu z krajobrazem Silver Bay tak go ucieszy.

Kiedy wspiął się na szczyt schodów prowadzących na ulicę, zobaczył dramatyczny widok. Srebrno-niebieski huragan powoli zbierał swoje żniwo. Chciał tylko grabić. Niszczyć. A po wszystkim pozostawiać jak zepsutą zabawkę.

Drewniany szkielet szczytu budynku, który przed godziną był sklepem z pamiątkami, górował nad drogą usianą uszkodzonymi samochodami. Dach wbił się z impetem w kawiarnię obok. Przydrożne drzewo przygniotło jedno z aut. Siła wiatru podrywała w powietrze gazety i nieduże przedmioty. Dla tej małej mieściny koszmar dopiero się zaczynał.

Kiedy przebiegał obok kafejki, spojrzał w zniszczoną witrynę. Wtedy dostrzegł ją. Dziewczynę o ciemnych włosach siedzącą przy zwalisku drewna i blachy. Szlochała. Patrzyła na swoje uwięzione nogi i drapała paznokciami w belkę, jakby chciała ją rozszarpać na strzępy.

– Jesteś cała?!

Nie odpowiedziała. Wszedł do środka przez rozbitą witrynę. Szkło było rozsypane w drobny mak i chrupało mu pod nogami. Szedł uważnie, bo w połączeniu z wodą ślizgał się na nim jak na lodzie. W budynku, było mu trochę lepiej. Wcześniej nawet nie zauważył, że dygotał z zimna. Był cały przemoczony. W „tych” ciuchach.

Podszedł do kobiety i przykucnął obok niej. Chciał złapać ją za ramię, ale natychmiast mu się wyrwała i kontynuowała rozpaczliwe skrobanie.

– Czujesz swoje nogi?

Dalej nic. Była roztrzęsiona. Dotknął jej ramienia, ale natychmiast uderzyła go w rękę.

– Nie… muszę… pozbyć się… tego… – wymamrotała po cichu.

Nawet przez moment nie spojrzała na Petera. Drapała, nie przerywając szlochu.

Chwycił belkę oburącz i podjął próbę. Włożył w to całą swoją siłę. Napiął każdy mięsień w ciele, ale w tym samym momencie poczuł swój obity bok. Poddał się.

– Poczekaj chwilę. Zaraz coś znajdę, aby to podważyć – powiedział, chwytając się za bok.

Ona tylko szlochała.

– Zaraz wrócę.

Wiatr nieznacznie zelżał, choć woda dalej lała się z nieba strumieniami.

Podszedł do drzwi na zaplecze. Zamknięte. Przeszedł za kontuar. „Gdzie mogą być klucze?”

„Pewnie zabrał je właści…” Nie dokończył tej myśli. Nie musiał.

Pod jedną z belek leżał mężczyzna twarzą do podłogi w buroczerwonej kałuży. Obok pudełka z mlekiem znajdowała się rozbita i zakrwawiona szklanka do caffè latte. Rana na szyi zmarłego była dość głęboka. Musiał upaść na szkło. Peter miał nadzieję, że długo nie cierpiał.

„Kompletnie bezsensowna śmierć”, pomyślał.

Podszedł do ciała i z obrzydzeniem przeszukał kieszenie. Musiał to zrobić. Cokolwiek tam miał, już mu się nie przyda. Znalazł pęk kluczy. Szybko wstał i zbliżył się do drzwi. Otworzył za trzecią próbą.

Wszedł do środka. Było niezbyt jasno. Światło wpadało jedynie przez małe okno, na szczęście nierozbite. Świat za nim ciągle przypominał piekło. Rozejrzał się. Akcesoria do ekspresów, spory zapas kawy, woda, mleko, środki czystości, kilka pustych kartonów. To nie pomieszczenie techniczne. Raczej spiżarnia. Nie mógł znaleźć nic, co pomogłoby mu podważyć ten cholerny kloc drewna. Jeszcze raz przebiegł wzrokiem po wnętrzu pomieszczenia. W głębi zauważył jedynie kurtkę z logo kawiarni. Wziął ją. W tej temperaturze na pewno się przyda.

Kiedy odwracał się do wyjścia, usłyszał huk. Poczuł, jak cały budynek się zatrząsł. Wbiegł do głównej sali. Coś uderzyło w witrynę i przesunęło zniszczony dach. Podszedł do uwięzionej kobiety – a raczej już uwolnionej. Jej nogi były okrutnie poobijane, ale w całości. Pomógł jej wstać i okrył ją kurtką.

– Hej, jesteś ze mną?

Zaczęła coś mówić, bardzo cicho. Patrzyłą tępo przed siebie. Po chwili potrafiła już sama ustać na nogach.

– M-mój mąż… i moja… moja k-kruszynka… już idę… – wymamrotała.

Ani się obejrzał, a dziewczyna o ciemnych włosach wychodziła przez witrynę. Zrobiła to niezwykle sprawnie pomimo rozbitego szkła i wody pod nogami. Po chwili była już na dworze. Peter próbował wyjść za nią.

– Zaczekaj! – krzyknął.

Nie słuchała go. Nie dostrzegła również nadjeżdżającego z dużą prędkością auta. W jednej sekundzie samochód przeciął pole widzenia Petera i zniknął razem z sylwetką dziewczyny. Pozostała tylko kurtka, którą znalazł w spiżarni, a która teraz upadała na ziemię.

„Ciemne włosy”. Ta prosta myśl przebiegła przez mózg Petera jak błyskawica.

Czy był to tylko prosty zbieg okoliczności, który dałoby się jakoś racjonalnie wytłumaczyć? Czy wszechświat przygotowywał go w snach do tego momentu?

Nie uratował jej. Po raz kolejny.

Otworzyły się drzwi niewielkiego domu obok. Ze środka wybiegł brodaty mężczyzna, na oko trzydziestoletni. Miał na sobie płaszcz przeciwdeszczowy z błyszczącego pomarańczowego materiału i zielone kalosze. Ruszył do ciemnowłosej dziewczyny. Sprawdził tętno. Po chwili rozejrzał się dookoła.

– Hej! Ty! – krzyknął ile sił w płucach w stronę Petera.

Stał tam pod baldachimem zniszczonej kawiarni, smagany wiatrem i deszczem, nie mogąc przetworzyć tego, co się przed chwilą stało. Ocknął się dopiero, gdy brodacz uderzył go w twarz.

– Musimy się schować. Jej już nie pomożemy. – Wskazał za siebie i pociągnął Petera za rękę do swojego domu.

***

Bezpieczny. Na ten moment.

Chwilę odczekał, aby wzrok dostosował się do półmroku wnętrza. Po lewej stronie znajdował się wieszak z kurtką puchową oraz pomarańczowym płaszczem przeciwdeszczowym, dokładnie takim samym, jaki nosił człowiek, który wciągnął go do domu. Poniżej, na sporym stojaku, stał szereg butów oraz kilka par damskich szpilek.

W ramę lustra było wetknięte zdjęcie tego faceta z młodą dziewczyną o kasztanowych włosach. Zrobiono je na plaży w Silver Bay, dokładnie dwa lata temu. Miejscowi mieli pewien zwyczaj. Co roku, podczas rutynowej renowacji latarni morskiej, przemalowywali jej pasy na inny kolor. W palecie był czerwony, niebieski, zielony, brązowy oraz czarny. Każda z barw powtarzała się dokładnie co pięć lat.

– Widzę, że Ariel przykuła twój wzrok. Rozmawiałem z nią przez telefon. Sygnał się urwał, kiedy mówiła, że burza jest już blisko. Rozpoznałem strach w jej głosie. Pracuje w ośrodku badawczym trzy kilometry w głąb lądu. Kieruje zespołem do spraw meteorologii. – Przerwał na chwilę i wyciągnął do Petera rękę. – Jestem Martin. Pływam na kutrach rybackich od kilkunastu lat. Miejscowy.

„Pomarańczowy Martin.”

– Peter. Programista. Zajmuję się procesami automatyzacji i przetwarzaniem danych. Miejscowy od niedawna. Zamieszkałem tutaj kilka miesięcy temu.

– Nigdy cię wcześniej nie widziałem na mieście. Pewnie siedzisz tylko przed komputerem. – Martin uśmiechnął się półgębkiem. – Co cię przywiało do Silver Bay?

„Przywiało”.

– Cisza i spokój. I odległość od pewnej zołzy…

– Rozumiem. – Gospodarz otworzył drzwi po prawej stronie i wszedł do środka. – Tutaj masz szafę z suchymi ubraniami. Chyba nie chcesz się nabawić hipotermii?

W tym samym momencie podmuch wiatru sprawił, że drewniana konstrukcja budynku dość mocno zaskrzypiała.

– Proszę, pośpiesz się. Ten budynek może długo nie wytrzymać. Znałeś ją? Tą w czarny włosach?

Peter zaczął oglądać zawartość szafy.

– Przebiegałem obok kawiarni. Była pod zwaliskiem belek. Gdy jej pomogłem, po prostu wybiegła i… – Przerwał Peter i zamyślił się.

„Ciemne włosy”.

– Możliwe, że to jeden z letników. Sporo ostatnio się ich tutaj kręciło. Ludzie z miasta wybierają Silver Bay, bo przyciąga ich cisza i spokój.

Martin wyszedł i za chwilę wrócił z ręcznikiem. Peter wyciągnął bluzę dresową. Odpowiedni rozmiar.

– Ariel przewidziała tę burzę, ale stare morskie wygi nie chciały jej uwierzyć, że będzie miała taką siłę. Zrobiła jeden poważny błąd. Wspomniała, że to wszystko przez zmiany klimatu. Jak to usłyszeli, stwierdzili, że „jajogłowe debile” przegrzały mózgi od przeglądania cyferek i gadają głupoty. „To tylko pieprzona propaganda ekologów zabierających nam pracę”. Teraz mają swoją pieprzoną propagandę w formie największego skurwysyństwa, jakie widziała ta ziemia. – Martin podniósł głos, po czym zrobił przerwę, westchnął i kontynuował: – Mam nadzieję, że z Ariel wszystko w porządku…

– Jesteś pewien, że chcesz jechać autem w taką pogodę?

– A mamy inne wyjście?

– Szybko. Nie ma czasu. Musimy ruszać.

Peter nie oponował. Nie pójdzie do własnego domu, bo może nawet nie ma do czego wracać. Jazda samochodem w taką pogodę również nie była szczytem jego marzeń, ale gdy pomyślał, że jedyną alternatywą jest czekanie na koniec tutaj…

Wytarł się do sucha i szybko zmienił ubranie. W przedpokoju czekał na niego pomarańczowy Martin z płaszczem przeciwdeszczowym w ręku.

– Przyda ci się – powiedział, wręczając go Peterowi.

Następnie ruszył do jedynych zamkniętych drzwi w sieni.

Za nimi czekał czerwony ford F-150. Duma amerykańskiego koncernu motoryzacyjnego Henry’ego Forda. Ponad sto lat tradycji. Od rewolucyjnego Forda T do tej pickupowej bestii. Peter zastanawiał się czasami, ile te cholerstwa palą benzyny i dlaczego granica spalania rosyjskich czołgów z drugiej wojny światowej jest dziś tak łatwa do przekroczenia. Elektryczne samochody? Ekologia? Każdy miał to kompletnie w dupie. Im dłużej stał na stacji paliw, im więcej cyferek przekręciło się na dystrybutorze, tym bardziej był dumny. A ostrzeżenia o niszczycielskich huraganach spowodowanych zmianami klimatycznymi uznawał za „pieprzoną propagandę”…

W przydomowym garażu słychać było tylko ostry szum rozbijających się o dach kropel wymieszany ze świstem podmuchów wiatru.

Peter opadł na fotel pasażera. Był już zmęczony nieustannym stresem. Marzył teraz tylko o ciepłym łóżku i kawie… którą zaparzył rano i której do tej pory nie wypił. Dzień dopiero się zaczynał. Około dziewiątej powinien siedzieć przed laptopem i oczekiwać na poranny briefing. Szkoda, że nie wziął ze sobą telefonu. Przynajmniej poinformowałby pracodawcę, że może się trochę spóźnić. Tak kilka dni.

Ta myśl na chwilę została mu w głowie. Kiedy wyjeżdżali z garażu, zawierucha rzuciła lekko fordem na lewą stronę. Martin wjechał na drogę, wcisnął pedał gazu, a we wnętrzu auta zabrzmiał… świst elektrycznego silnika. Dopiero teraz zauważył wskaźnik naładowania baterii na ekranie komputera pokładowego.

Peter zapiął pas bezpieczeństwa. Wycieraczki nie dawały rady z odprowadzaniem wody z przedniej szyby samochodu. Ale on tego nie zauważył. Przyglądał się zdewastowanemu Silver Bay.

– Ludzie właśnie tracą całe swoje dobytki – rzucił Martin, próbując dojrzeć cokolwiek przed sobą.

Jechali w szumie wiatru i silnika samochodu. Peter włączył radio i próbował złapać jakąkolwiek stację. KB Radio nie nadawało. „Przecież ich studio pewnie już nie istnieje”.

Pomyślał o Lady „Google” Harper. Czy udało jej się uciec?

„Czy ktoś martwi się o mnie?”, pomyślał Peter. Wyłączył radio. Wpatrywał się w spustoszenie za oknami. Wiatr i deszcz robiły z tym miejscem, co chciały. Ostrzegano…

Ośrodek badawczy powinien być już niedaleko. Peter spojrzał na Martina. Chciał jakoś zagadać, powiedzieć coś mądrego, dodać otuchy. Ale jedyne, co wymyślił, to:

– A ryby biorą w tym roku?

„Jesteś zjebany”.

– To był naprawdę dobry rok. Natura nigdy nas tak hojnie nie obdarzyła – odpowiedział rybak ku zaskoczeniu Petera.

Nagle ogłuchł. Nie wiedział, co się stało. Poduszka powietrzna wystrzeliła mu w twarz, a na rękach poczuł drobiny szkła. Po chwili, kiedy poradził sobie z białym obłokiem przed sobą, Peter spojrzał w przód, osłaniając oczy przed wiatrem i deszczem. Przecież był w aucie!

W kabinie zauważył coś dziwnego. Skąd wzięły się tutaj gałęzie? Liście?

Drzewo.

Martin leżał nieprzytomny na kierownicy. Poduszka powietrzna nie zdała egzaminu. Peter chciał sprawdzić, czy z kierowcą wszystko w porządku, ale bóle w boku i lewym przedramieniu połączyły się w jedno. Po chwili zaczęło go boleć całe ciało. Miał dość. Dość życia, bólu, rozterek i strachu. Chciał odpocząć. Choć na chwilę.

Kątem oka zauważył ją w przednim lusterku. Burzę, a raczej huragan. Srebrno-niebieskie skurwysyństwo, jak nazwał je jeszcze kilkanaście minut wcześniej pomarańczowy Martin, zbliżało się ku niemu. Nie było drogi ucieczki. Ani czasu na nią. Jedyne, co mógł zrobić, to wysiąść z samochodu i czekać na koniec. Tak też zrobił.

Spojrzał na zbliżającą się chmurę. „Burza”, pomyślał. „Czy ona ma jakieś uczucia? Czy odczuwa empatię? Czy ten taniec destrukcji jest spowodowany tym, że jest nieszczęśliwa? Czy duma nie pozwala się jej do tego przyznać? A może to jej prawdziwa egoistyczna natura? Niszczyć i zabierać. Brać i nic nie dawać od siebie. Peter, to w końcu tylko burza. Nie jest człowiekiem. Człowiek by powiedział. Wytłumaczył. Porozmawiał. Choć… są podobieństwa między tymi dwoma zjawiskami natury – burzą i człowiekiem. Ale tylko od tego ostatniego zależy jakie”.

Przeszedł kilka kroków. Odpuścił. Upadł na kolana. I czekał. Na ostateczny cios, jaki miał mu zadać oprawca. Pogodził się, że to już koniec. „Zobaczę się ze swoimi bliskimi czy nawoływanie kaznodziejów Kościoła to tylko legenda mająca mydlić oczy zwykłym ludziom? Aby bali się sądu, który tak naprawdę nigdy nie nastąpi?”

W tym samym momencie cios nadszedł w formie sztachety zniszczonego płotu. Poczuł krótki ból, a następnie spowiła go ciemność.

Nicość.

Brak.

Coś ciepłego.

Coś jakby musnęło go po twarzy.

Jak gdyby delikatna dłoń przesunęła się po jego policzku.

– Wstań – usłyszał i w tym samym momencie się ocknął. Wydał z siebie chropowaty krzyk. Obrażenia były o dziwo tylko powierzchowne. Choć bólu nie dało się znieść, był cały.

Tym delikatnym ciepłym dotykiem okazały się promienie słoneczne. Po każdej burzy przychodzi słońce. Tak było i tym razem. Wpatrywał się w nie przez dłuższy czas, po czym wstał mimo bólu całego ciała. Oddychał ciężko, ale spokojnie.

Burze przychodzą i odchodzą. Idą do kogoś innego. Nie oglądają się za siebie. Zostawiają z pustką, ale i bliznami oraz doświadczeniami. Silver Bay było tego najlepszym przykładem. Pewnego dnia to miasto znów będzie piękne… ale kiedyś burza może przyjść znowu. Wtedy trzeba być po prostu przygotowanym.

Dokąd teraz iść? Co zrobić? Nie musiał znać odpowiedzi. Życie w końcu samo odpowie. Trzeba mieć tylko nadzieję, że to się kiedyś stanie.

Peter ruszył w stronę ośrodka badawczego, lekko utykając.

Upał tego lata był nie do zniesienia Poprzednie Ostatni papieros Następne

Opowiadania

Poezja 3.14